Łajzol
Warszawski Walczyk
[Zwrotka 1: Łajzol]
Zbieram cztery litery, w kieszeniach chowam gotówę
Nie czekam tu jak emeryt, na dole czeka mój Uber
Nagrałem dobre bangery, więc będę siekał dziś wódę
A przebieg mojej kariery to jak melanż bez ogródek
Gdy ląduję pod klubem, to jakbym odwiedzał stany
One są grube, małolaci jedzą mydło i xany
Lubimy bydło i tany i ciągle wszystko za mało
Dziwne, że mi to nie zbrzydło, choć tyle mi to zabrało
Pomału robi się widno, wampiry tracą kontrolę
Ktoś wita nadwiślański świt cały we krwi za TOI TOI’em
Biorę za rękę co moje, będziemy spędzać czas razem
Pragniemy tego oboje, więc zaraz zjeżdżam na bazę
Ciągle mało mi wrażeń, ciągle mi mało atrakcji
Tam gdzie nie trzeba nie łażę, ale pojadę tam Taxi
Jeszcze lufa przy barze, aż mnie wyniosą na tarczy
Jutro się znowu okaże, że to był warszawski walczyk

[Refren]
To jest walczyk, warszawski walczyk
To jest walczyk, warszawski walczyk
To jest walczyk, warszawski walczyk
To jest walczyk, warszawski walczyk

[Zwrotka 2: Kosi]
Zakładam szybko najki, wychodzę wolnym krokiem
A w klubie cichodajki wodzą łakomym wzrokiem
Przy barze delikwenci, każdy zapita morda
Wypalam cztery skręty i wjeżdża kapitan Morgan
Na haju ewidentnym gubię gdzieś perspektywę
I bywam wtedy wstrętny, wiesz, myśli miewam łapczywe
A w przejściu ze trzy świnki, trochę jak lalki Voodoo
Wbijają w siebie szpilki w postaci białego kurzu
Wychodzę z tego klubu, telefon do przyjaciela
Jestem wciąż nie wybawiony, więc czekam na zbawiciela
I wraca mi wena, na chwilę stawia na nogi
Znów spotkałem anioła, ona przyprawia ci rogi
Pierwszym dziennym do domu, stan mam podły i chory
Świecą się monitory, ludzie roboty i zmory
Takie soboty – to boli, budzę się po południu
Ścieżka dźwiękowa w tygodniu to jest dzwonek preludium
Po nocy siedzimy w studiu zmuszeni na zawsze walczyć
Każdy z nas jest jak półbóg, a to jest warszawski walczyk
[Refren]
To jest walczyk, warszawski walczyk
To jest walczyk, warszawski walczyk
To jest walczyk, warszawski walczyk
To jest walczyk, warszawski walczyk