[Zwrotka 1]
To rok dwa tysiące dwudziesty
Nie jakaś odległa przyszłość
Stan zawieszenia pomiędzy tym, czego nie będzie
I tym czego nigdy nie było
Z moich idoli najwięksi nie żyją
Ubyło tych, na których się wychowałem
Strony powoli się biorą za żniwo, a połowę nieba zasłania już diabeł
Widziałem to na własne oczy - nie kłamię -
Zaklinam i proszę, łaskawie daj wiarę
Do światów duchowych się wchodzi i czasem wychodzi
A czasem zostaje na stałe
Do światów duchowych się wchodzi i zwykle wychodzi
Znów opieram stopy o krawędź
Mam myśli jak balony z helem
W kieszeniach kamienie - na wszelki wypadek
Maluję mandale - symetryczne anioły -
Do ziemi mam dalej, już bliżej mi do nich
To udrapowanie z chmur, zawroty głowy
I kiedy spadnę znów - nie próbuj mnie gonić
Nie ukończyłem ich szkoły, nie uczył mnie żaden z ludzi
Niebo mi mówi gdzie chodzić, co robić i co do nich mówić
O dziwo to ja jestem wolny i nie będę bał się zawrócić
Gdy przekrzykujące się głowy poprzestawiają kierunki
Dół, góra, dół - poręcze i schody
Dół, góra, dół - ziemia i obłoki
Stój, wołasz: stój! - policzyłem kroki
Ruch, jeden ruch, potem już nie boli - halo!
Tutaj dwa-cztery na dobę palą się lampy ledowe
Rośnie Xibalba, jej miasta płoną jak ogony komet
W ciemnych zaświatach ma korzeń, to on oplata mi głowę
Prawie jak ciernie w koronie, prawie jak ciernie
Cienie wchodzą do sieni jak duchy, wchodzą tu niby do siebie
Wchodzą i pchają swe buty brudne od sadzy i cierpień
Na górę czaszki... światło z wolna dogasa na drzewie
Sam nie wiem jak je rozpalić; ty chyba też, nie?
Sam nie wiem jak je rozpalić, by przy tym ocalić siebie
Podaj mi rękę z tej wieży, bo sam na pewno nie wejdę
Tam jak ty, bez odpowiedzi - w milczenie drzew Getsemani
Gdy wszystkie znaki na niebie wołają: giń albo zabij!
Wołają: giń albo zabij, wołają: giń, giń!
Wobec wieczności być nagim trzeba jak nigdy przed nikim
Ogień nam każe sandały zdjąć; człowiek plącze rzemyki
Płomień jest po to, by palić - ty, by się podnieść ze zgliszczy