Koniec roku obfituje zawsze w masę wszelakich podsumowań. Taki stan rzeczy występuje również w świecie rapowym, dzięki czemu redaktorzy najróżniejszych serwisów przygotowują dla nas dziesiątki rankingów. Od płyty roku po największe rozczarowanie – przekrój kategorii jest olbrzymi. Co roku pojawia się jednak grupa artystów, która próbuje uprzykrzyć im życie, datując premiery swoich albumów na drugą część grudnia. Nie ma co ukrywać, że duet producencki No Name Full Of Fame postanowił uczynić ze swojego projektu idealny prezent gwiazdkowy dla wykwintnych koneserów rapu i twardy orzech do zgryzienia dla tworców podsumowań roku 2015
Siwski i Tykshta – bo o nich tu mowa, po dobrze przyjętym podziemnym materiale wydanym w 2012 roku postanowili iść za ciosem, czego efektem było wstąpienie w szeregi Step Records. To tam wstępnie ukazać miał się album „No Name Fuck The Fame”, jednak jak to często w środowisku rapowym bywa, coś poszło nie tak i w marcu tego roku rzucone zostało hasło – „Szukamy wydawcy”. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać i dzięki współpracy z UrbanRec mam przyjemność trzymać w dłoni album zielonogórskich producentów
Jeżeli szukałeś brudnych, surowych brzmień okraszonych skreczami czołowych DJ’ów w Polsce – trafiłeś w dobre miejsce. Nie bez kozery mówię tu o czołówce krajowej, bo do „No Name Fuck The Fame” swoje trzy grosze dorzucili tacy gracze jak DJ Perc, DJ Te, DJ Danek, DJ Flip czy DJ Noriz. Robi wrażenie? Singiel promujący album – „To miasto nienawidzi nas” napawał mnie nadzieją, że pod względem brzmieniowym album ten pocieszy ucho słuchacza, który z utęsknieniem spogląda na nagrywki, przy których przyszło mu się wychować, mając przy tym powoli dość napadów „niuskulizacji” w naszym kraju. Po odsłuchu całości utwierdziłem się w tym przekonaniu i wiem, że moje wstępne przypuszczenia były trafne. Szkoda, że przykładu z dwójki gospodarzy i plejady producentów nie wzięli wszyscy goście wokalni, bo mógłby to być z pewnością jeden z kandydatów do TOP 10 tego roku
Scena to obszar szpanu, wioska dla mitomanów
Mają życie jak w Madrycie, tylko że nie w realu
A jeżeli mowa o gościach, mamy tu gromadę… zupełnie odmiennych osobowości. Od słynących z bezkompromisowych linijek Laikike1 i Jeżozwierza, po często nostalgicznych Rovera i Cirę. Od starych wyjadaczy, którzy z niejednego pieca już chleb jedli – Piha i Pyskatego, po młodziaków, którzy do szerszego grona słuchaczy przebili się dopiero w tym roku – Otsochodzi i JNR’a. Krótko mówiąc, każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Jak już wspominałem pierwszy z singli promujący album „To miasto nienawidzi nas” to bez wątpienia popis muzyczny NNFoF. Gdy dodamy do tego dobór gości możemy mówić o jednym z najmocniejszych numerów na płycie. Bonson będący w najlepszej formie od dawna (no dobra, on zawsze jest w formie), któremu wtóruje Green i tak naprawdę zupełnie nie odstaje kładąc raz po raz bardzo trafne i mocne linijki. Szczerze mówiąc, posłuchałbym jakiegoś dłuższego materiału od tej dwójki. Przed zakończeniem roku i wypuszczeniu kolejnego Levelu, przypomnieć o sobie postanowił również Laikike1, dla którego wpierdolenie większości graczy na albumie to „Normalna sprawa”. Przed szereg wysuwa się również reprezentant młodego pokolenia – Otsochodzi. Janek, który przyzwyczaił mnie do swojego leniwego flow, zaskoczył pozytywnie dając numer, który pięknie wtóruje pod ten brudny styl prezentowany w bitach gospodarzy, przyznam się, że tego się nie spodziewałem. Co kłuje w uszy? Wciskani na większość projektów i co gorsza w duecie, białostoccy raperzy Hukos i Cira. Ich kolejne featuringi wydają się być powtórzeniem poprzednich i przez swoją monotonność, dają odczucie znudzenia. Pole do popisu będą mieli również przeciwnicy kobiecego rapu, gdyż najbardziej urokliwa i zarazem najbardziej uzdolniona reprezentantka tej sceny zawiodła po całej linii. Gdy tylko zobaczyłem jej pseudonim wśród gości, byłem pewien, że to się nie sprawdzi i po odsłuchu przy tym zdaniu zostaję. Zdecydowanie bardziej wolę ją w tej „kokieteryjnej wersji”
Na świeżo po odsłuchu jestem w stanie stwierdzić, że jest to kandydat do jednej z najlepszych producenckich płyt roku, a to z racji tego, że zapewne przez nadmiar premier zapomniałem zapewne o którymś z tytułów, który mógłby mu się równać. Jak każda płyta producencka ma swoje wzloty i upadki, lecz co powinno cieszyć gospodarzy, to drugie jest raczej zasługą autorów tekstów a nie ich samych. Mimo wszystko jest to przyjemna pozycja i jestem pewien, że do większości utworów będę jeszcze wracał
Płytę wciąż można zamówić na Urbancity