Antologia Polskiego Rapu
Odpowiedź na martwicę rockowców - Wywiad z Kazikiem Staszewskim
Tomek "CNE" Kleyff: Pamiętasz moment zachłyśnięcia się rapem? Ja słyszałem historię o giełdzie płytowej w Hybrydach w latach osiemdziesiątych.

Kazik Staszewski: Należałoby sięgnąć jeszcze trochę wcześniej. Jak stałem się punkowcem, to w mało rozsądny sposób pozbyłem się prawie całej swojej kolekcji płytowej. To był koniec lat siedemdziesiątych. Potem w krótkim czasie okazało się, że punk rock i nowa fala z niczego się nie wzięły i tak zacząłem wracać do różnych rzeczy. Z Piotrkiem Wieteską (menedżer Kultu – przyp. red.) grzebaliśmy więc w czarnej muzyce i sprawdzaliśmy, co się w niej działo. Znaleźliśmy takie historie, jak George Clinton i Parliament/Funkadelic, Bootsy Collins, Graham Central Station. Wśród tego rozbrykanego funku trafiała się zawsze jedna lub dwie piosenki, gdzie było skandowanie, był groove jakiś i melodekalmacja. Gdzieś na przełomie 1982 i 1983 roku Jurek Pełka, który kręcił się na giełdzie płyt w Hybrydach, pożyczył mi trzy płyty, na których były tylko takie rzeczy: Whodini, Grandmaster Flash i jakaś składanka Sugarhill Gang. Odleciałem totalnie, strasznie mi się to podobało. Muzyka zawsze składa się z trzech filarów, którymi są harmonia, melodia i rytm. Dla mnie najważniejszy był ten ostatni. Coś musiało się bujać, mniej istotne było, czy jest do tego jakaś ładna melodia. Ja byłem przez długi czas bardzo hermetyczny i wydawało mi się wtedy, że biali nie mogą grać reggae. Tak samo miałem wrażenie, że rap może wychodzić wyłącznie z funku.

Kiedy zmieniłeś zdanie?
Dopiero w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy pojawiła się postać Ricka Rubina. Wyszło na to, że rap da się połączyć z takim ciężkim graniem gitarowym – chodzi mi tutaj o Beastie Boys i kawałek „Walk This Way” Run-D.M.C. z Aerosmith. Zacząłem słuchać tylko tego, ta muzyka w drugiej połowie lat osiemdziesiątych praktycznie całkowicie mną zawładnęła, rugując całą resztę. Będąc w Anglii w 1988 roku, kupiłem drugą płytę Public Enemy i miałem nawet iść na koncert do Brixton Academy, ale po przeczytaniu złych recenzji tego krążka zrezygnowałem. To Eric B. i Rakim mieli wtedy dobrą prasę. Po kilku latach nastąpił mój powrót do rockowego myślenia. Po kooperacji Run-D.M.C. z Aerosmith pojawiły się następne, np. maxisingiel Anthrax z Public Enemy „Bring The Noise” czy cały projekt „Judgment Night”. Potem kapele zaczęły same łączyć siłę rapową z muzyką gitarową – Rage Against The Machine czy Biohazard tak grał. Jednocześnie ja sam też zapragnąłem się w tym spróbować.

A nie zafascynował cię sprzęt, na którym robiono rap? Te wszystkie sekwencery, wieloślady, samplery?
Owszem. Wszystko się zaczęło od tego, że kolega Jacek Kufirski miał sekwencer Yamaha, sampler AKAI – to chyba 900 było wtedy – i powiedział, że spróbujemy coś takiego zrobić. Ale ja w dalszym ciągu odżegnuję się o tego, że płyta „Spalam się” to płyta rapowa, bo sporo śpiewania tam było!

Melodeklamacji również. Ja uważam, że jednak wskazałeś drogę następcom Liroya. Nie czujesz tego?
Okazało się, że się da rapować po polsku. Może nie do końca tak, jak bym chciał, ale generalnie się da. Parę kawałków tak wyszło, ale kilka było normalnymi piosenkami, tyle że zrobionymi w technologii samplerowo-sekwencerowej.

W warstwie tekstowej też było czuć rapowy charakter. Tematyka dotykała spraw politycznych i społecznych, ale też męsko-damskich – pożądanie, podryw. Trochę jak w Stanach.
Ja nie miałem co zrobić z tymi rzeczami, bo muzycznie i tekstowo były takie, że nigdzie nie przechodziły. „Jeszcze Polska”, czyli „Coście skurwysny uczynili z tą krainą”, próbowałem najpierw w Kulcie sprzedać i powiedzieli, że tego nie chcą. Pamiętam, jak Grzegorz Brzozowicz zaniósł pierwsze próbki płyty „Spalam się” do audycji Wojciecha Manna, mówiąc: „Tu mamy pierwszą próbę rapową na polskim gruncie”. Wybrał piosenkę tytułową „Spalam się”. Ten kawałek to miał być trochę taki Tone Lōc, ale „Fever” Presleya też trochę w tym było. Mann tego posłuchał i pyta: „To ma być rap?!” Myślę, że był bliższy prawdy niż ci, którzy usiłowali mnie w tę rapową szufladkę wepchnąć. Byłem inspiracją dla wielu ludzi. Bardzo budujący dla mnie jest fakt, że tacy kolesie jak O.S.T.R., który jest maksymalnie kręcącym zawodnikiem, mówi, że zaczynał od płyty „Oddalenie”.

Bardzo wielu ludzi z naszego środowiska zaczynało od twojej muzyki. W końcu na płycie „Spalam się” była nalepka z napisem „Kazik – pierwszy raper wschodu”. To chyba wytwórnia Zic-Zac w to cię ubrała?
Tak, to Marek Kościkiewicz tak wymyślił. Z płyty CD dało się tę nalepkę oderwać, ale z winyla już nie, bo była wdrukowana. Na tej płycie była też piosenka „Dziewczyny”...

Czy to nie był taki pierwszy rapowy hymn?
Trochę tak, ale wers „dziewczyny to nic więcej, jak tylko kłopoty” był ściągnięty. Podobał mi się wówczas Will Smith, wtedy jeszcze jako The Fresh Prince w duecie z DJ-em Jazzy Jeffem. Oni rapowali „Girls ain’t nothing but trouble”, więc wziąłem to od nich, tyle że treść piosenki jest inna. Tak się zainspirowałem.

I dobrze, w końcu „nie ma rapu bez follow upu”. Jest taki mit, że hip-hop jest schedą po punk rocku. Zgadzasz się z tym?
Ja przez wiele lat miałem wrażenie, że w momencie zapadnięcia martwicy u nas, rockowców, w momencie słyszalnego braku świeżości, to właśnie hip-hop był jedynym autentycznym głosem młodego pokolenia. Wyrażał jego bolączki.

I był nastawiony antysystemowo?
Troszeczkę nas różnił stosunek do komercji, do zarabiania pieniędzy. Dla mnie już od końca lat osiemdziesiątych, kiedy zaczynaliśmy być takim komercyjnym produktem, wystąpienie w reklamie wydawało się strasznym, niegodnym artysty obciachem. Mam tak do dzisiaj i pewnie umrę z tym poglądem. Przez to zarobiłem w życiu na pewno dużo mniej pieniędzy, niż mógłbym zarobić. Generacja ludzi urodzonych dekadę po mnie już nic zdrożnego w tym nie widzi. Co więcej, nawet wśród wielu moich rówieśników to nie jest problem.