[Zwrotka 1]
Podobno życie to moment
Większość po torze: drzewo, dom i potomek
Ciągnie swój los nim przyjdzie czas by wejść do łodzi z Charonem
A ja pochodzę z Łodzi, jak mam odejść to w swoją stronę
Obok mnie ludzie nie zdejmują z ust monet
Dla mnie kosmosem jest ZUS, dla nich Pollock i Monet
Podkładam co dzień swój ogień pod monotonię
I podlatuję do słońca kiedy czuję, że płonę
Karcą mnie wzrokiem przechodnie, patrzą po sobie
Gardzą tą pracą, lecz nie gardzą owocem jej
Dla mnie te tkanki to są stroje przechodnie
Patrzę na dłonie, wszystko co nie jest moje próbuje dostrzec
Mnie, za przewinienia dzieciństwa biję się w pierś
Lecz to właśnie przez nie serce łomocze w niej
Jak u kolibra, podcięli mi skrzydła, bym nie podskoczył
Więc halę odlotów zrobiłem z Golden Gate
[Zwrotka 2]
I lecę w dół króliczej nory
Patrząc jak sypią się życia ułożonych znajomych
Zanim podobne mi byty wreszcie stworzy algorytm
Po srebrze będę jak surfer gonił za niewiadomym
Dziecko przejściowych dni, niegotowe na wszystko
Nie stroję i do komuny i do kapitalizmu
Świat ciągnie ze mnie wybory jak forsę fiskus
Więc toczę się mimowolnie nie mogąc ustać w miejscu
Ludzie chcą autorytetów, nie wiem jak to nabrało impetu
Nie mam celu i nie daję rad, znam się tylko na zagubieniu
Tonę fundamentów zamieniłem w gruzy
Konkretów chcesz? Nie służę
Wbity znajdziesz mój łeb w murze
Nim złapię ich się jak drzew w burzy
Nie wiem ilu takich jest jak ja, naraz cudem i dziwolągiem
Dotknę na horyzoncie raj choćbym sam miał się bić w szczepionkę
Dzięki za troskę i pejcz, propsy i hejt
Wszystko co dźgnęło mnie bym wreszcie wszedł przez Golden Gate
[Zwrotka 3]
Jej, jej, nie nie to nie czas na refren
Wszędzie ta sama papka, lepkie kłamstwa i brednie
Wiecznie chcą bym przepraszał ich, że wzrastam konsekwentnie
Moje korzenie prą przez czarny asfalt na powierzchnię
Moje jest każde miejsce, bo nie pasuję nigdzie
Duszę się ciszą gdy stoimy przy windzie
Jak wtedy gdy T-shirt w purpurze jak sakura gdy gubi liście
Wyrwałem życiu pióra, którymi skreśliliście mnie
I nadal uciekam do prawdy, choć nieraz bolała
Niejedna chciała dziecka, ta jedna nie chciała
Miałem czas marzeń, by jakaś mnie pokochała
I czas, że rap zabrał mnie dalej niż Yokohama
Gdyby nie słowo przeszłość, byłby człowiek święty
Ale gdzieś pod powierzchnią kryją się odmęty
Czego to się nie zrobi nim się w sobie przejrzy
Kto by się poznać musi skoczyć z Golden Gate? My!