[Zwrotka 1: Prykson Fisk]
Jak [?] to nie żmudnie, zaufania spłacasz kredyt
Jak w hodowli trzody ludzkiej, od pierwszego dnia na Ziemi
W tej niedoli szanse złudne, bo wciąż skazani na niebyt
Bez litości, tyś jak kundel, gdy nie należysz do elit
Bezbronny, każdą sekundę marnej egzystencji
Nic nie wymodlisz, nie wiesz co tutaj się święci
Błądzisz od dnia narodzin, gdzie ten folwark zwierzęcy
Prosi się powoli, rzecznie gęsiego do rzeźni
Rytualne modły w najlepszej intencji
Syndrom Sztokholmski, dwuznaczności więzi
Chów klatkowy, nie ma wolności dla biednych
Tu woły tracą głowy, rzucam pawia na twój prestiż
Ciągły ruch toporny, trasa z rozpaczy do nędzy
Żyjemy w tej dystopii, chcą nam tak skracać tu męki
Wyścigi po forsę, kręcisz dalej się jak w pętli
Bo jak system pierdolnie już nie najesz się pieniędzmi
[Zwrotka 2: Ńemy]
Neoguri, masa wciąż niekumata śpi
Gdy szyje owija wąż Eskulapa
W tle sałata więc mniejsza o zdrowie
Tu gady kręcą liczby dzięki twojej chorobie
Gdy komuś zależy na rozbiciu stada w pył
Świadomy tego milczysz, chyba ci odpowiada
Podupada wiara, znów na zachodzie rada
Zacznij gadać nim cię zarżną w zagrodzie
Tu światem rządzą wilki, jak mówił Bill Hicks
Ledwo starcza ci na wikt i na odzież
Byku na dole nie pomoże z nich nikt
Przelew krwi i przepływ kwitu, to jeden piknik
Aportuj, waruj, dawaj dawaj
Solidny kawał wytrenowanego mięsa
Nie bądź jak dobrze wyedukowany baran
Bo w żadnej szkole nie uczy się człowieczeństwa
[Zwrotka 3: Słoń]
Panie w telewizji opowiada piękne kłamstwa
Czuje że mi się żołądek ze stresu ściska jak pięść
Ludzie nigdy nie dostrzegą prawdy, niczym ślepiec światła
Bydło też jest nieświadome tego że idzie na rzeź
Nasz chleb powszedni zgnił, naszym prowiantem jest pleśń
Już nawet nie czujesz trutki którą karmią cię dzień w dzień
Walę łbem w telewizor i tłuczonym szkłem się tnę
Pani z wiadomości mi kazała, słyszę w tle jej śmiech
Nim zdechniesz, to musisz przez życie iść tam gdzie ci rozkażą
Masz żreć, spać i nie polemizować z władzą
Mać żyć pracą, rozmnażać się i zamknąć ryj
Lub zdechniesz pod kopytami stada charcząc w krwi
Świat to gniazdo żmij, na głowę zakładam kaptur
Mijam plakaty z uśmiechniętymi twarzami kłamców
Przy nodze kula i łańcuch, czuję smak swych łez
Smutek z twarzy wraz ze skórą zmywa kwaśny deszcz
To Hedora (haha)